Kryminatorium: Gospodyni domu śmierci | 286. SERYJNE MORDERCZYNIE

Kryminatorium Kryminatorium 10/16/23 - Episode Page - 55m - PDF Transcript

Dziś naszym partnerem i sponsorem odcinka jest catering dietetyczny Diety Odbrokuła.

Testuję go od kilku tygodni. Każdego dnia pod moimi drzwiami czeka na mnie paczka z pięcioma pełnowartościowymi posiłkami.

Wybrałem dla siebie dietę sport, choć żaden ze mnie sportowiec to ten zestaw pasuje mi idealnie i zapewnia składniki, których potrzebuję.

Dużo białka, mięsa i warzyw. Dzięki temu w ciągu dnia nie jestem głodny i świetnie się czuję.

Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy jak wiele czasu poświęcam na robienie zakupów i przygotowywanie jedzenia.

Teraz wystarczy tylko wyjąć gotowy zestaw z pudełka, czasami podgrzać i cieszyć się smacznym i zdrowym posiłkiem, a jedzenie jest naprawdę dobre.

Jeżeli ktoś z was myślał kiedyś o zamówieniu cateringu to szczerze mogę polecić tę firmę.

Tym bardziej, że dla nowych klientów na hasło Marcin 10, 10% zniszki.

Na stronie internetowej diety od brokuła, którą podaję w opisie tego materiału, znajdziecie wszelkie szczegóły.

Jest mnóstwo diet do wyboru o różnej kaloryczności.

Z brokułem można poprawić sylwetkę, w zależności od preferencji, zrzucić kilka kilo lub wręcz przeciwnie, przybrać na masie.

Jeżeli będą wątpliwości dotyczące diety, można też bezpłatnie skonsultować się z dietetykiem, który przez telefon lub mailowo doradzi, jaki zestaw będzie dla nas najlepszy i najzdrowszy.

Poważne przestępstwa dokonywane przez kobiety zawsze szokują nas bardziej.

A w tym wypadku mamy do czynienia z babcią, będącą ostatnią osobą, którą można by podejrzewać o coś takiego.

Bo nie mówimy to o zbrodni w afekcie czy zemście.

Ta kobieta była seryjną sprawczynią.

Siwe włosy, pomarszczona skóra na twarzy, ogromne okulary i babcinę ubrania.

To był świetny kamuflaż.

Dzięki temu przez lata jej przeszłość, skrywająca wiele tajemnic im roku, nie ujrzała światła dziennego.

Jednak gdy prawda wyszła już najaw, okrzyknięto ją gospodynią z domu śmierci.

To kolejna mocna historia, którą poznacie już za chwilę w podkaście Kryminatorium.

Nowe odcinki mojego kryminalnego programu publikuję w każdy poniedziałek.

Z samego rana na Spotify i o 17 na YouTube.

Kryminatorium. Otwieramy akta tajemnic.

Rankiem 28 kwietnia 1982 roku dzieci Ruth Munrow otrzymały wstrzącającą wiadomość.

Ich matka zmarła.

Jednak to nie był koniec złych informacji.

Znajoma kobiety twierdziła, że 61-letnia mieszkanka Sacramento odebrała sobie życie.

Z nowej córka nie mogli w to uwierzyć. W jednej chwili zawalił się ich cały świat.

61-latka kroczyła przez życie z szerokim uśmiechem na twarzy.

Nigdy nie pomyśleli, że mogłaby pewnego dnia tak po prostu odebrać sobie życie.

Zwłaszcza, że jako katoliczka postrzegała taką śmierć jako ciężki grzech.

Jednak w ostatnich dniach kobieta przeszła diametralną zmianę.

Przestała przypominać dawną siebie.

Przez lata pracowała w aptece. Ciężko zarobione pieniądze odkładała na tak zwaną czarną godzinę.

Od jakiegoś czasu żyła w nieformalnym związku.

W kwiecie wieku poznała mężczyznę swoich marzeń.

Byli razem szczęśliwi. Spędzali ze sobą każdą wolną chwilę.

On często kupował jej kwiaty czy zapraszał do restauracji.

Ród miała wszystko, czego potrzebowała. Miłość życia, zdrowie i ukochane dzieci, na które zawsze mogła liczyć.

Pewnego dnia poznała kobietę, z którą połączyła ją wielka przyjaźń.

Po raz pierwszy spotkały się w restauracji, do której 61 latka przychodziła ze swoim partnerem.

Jej nowa znajoma tam pracowała.

Stały się dla siebie powierniczkami. Zwieżały z każdej nawet najmniejszej troski.

Pewnego dnia koleżanka zaproponowała założenie biznesu.

Ona miała pomysł, a Ród środki na jego zrealizowanie.

Munrod zgodziła się. Myślała, że to świetny pomysł.

Pieniądze, które gromadziła przez lata przeznaczyła na otwarcie własnego lokalu z jedzeniem.

Ich wizja zakładała, że wspólny biznes okaże się sukcesem.

Nie spodziewały się problemów.

Jednak one nadeszły i to bardzo szybko.

Przyjaciółka co jakiś czas powtarzała, że muszą zainwestować i jeszcze większą sumę pieniędzy,

a ona posłusznie podpisywała czeki lub dawała jej gotówkę do ręki.

Ale problemy w dalszym ciągu nie znikały.

Przeciwnie. Z dnia na dzień było gorzej, co psychicznie podłamało 61 latkę.

Straciła większość swoich oszczędności.

Wkrótce okazało się, że restauracje trzeba zamknąć.

To nie był koniec złych informacji.

W tym samym czasie jej życiowy partner dowiedział się, że jest ciężko chory.

Wykryto u niego nowotwór.

Lekarze widzieli niewielkie szanse na wyzdrowienie.

Ród była załamana, ale nie chciała się poddawać.

Miała zamiar wspierać ukochanego.

Próbowała wierzyć, że wszystko dobrze się potoczy.

Przyjaciółka zaoferowała pomoc, a konkretnie możliwość zamieszkania z nią w jej dużej posiadłości.

Jej dzieci uznały, że to dobry pomysł.

Lubiły koleżankę swojej matki.

Uważały ją za przemiłą, starszą panią, która rozstaczała parasol ochronny nad potrzebującymi pomocy.

Nazwali ją babcią, bo sama chciałaby tak na nią mówiono.

Mimo to martwili się o mamę. Często dzwonili.

Odwiedzali praktycznie codziennie.

Jakiś czas po przeprowadzce nastąpiło nieoczekiwane pogorszenie stanu emocjonalnego 61-latkim,

widoczne szczególnie na kilka dni przed śmiercią.

Zazwyczaj uśmiechnięta i emanująca dobrą energią kobieta, nagle przestała przypominać dawną siebie.

Stała się małomówna, zamknięta w sobie i płaczliwa.

W dodatku syn zauważył coś szczególnie niepokojącego.

Piła alkohol i to w dość sporych ilościach.

Twierdziło, że drinki ją rozluźniają i poprawiają samopoczucie.

Przyjeciuka nie widziała w tym problemu.

Sama podawała jej do ręki szklankę z wysokoprocentową zawartością.

Mieszczyznę zmartwił fakt, że matka zapijała swój smutek.

Poza tym było to dziwne samo w sobie, ponieważ wcześniej stroniło od alkoholu.

Powtarzało, że to trucizna.

Jej dzieci zaczęło się zastanawiać, dlaczego nagle stał się dla niej środkiem na odreagowanie.

Na dzień przed jej śmiercią syn zastał ją leżącą w łóżku.

Nie odezwała się do niego ani słowem.

Pomyślał, że to po prostu tylko gorszy moment.

Zastanawiał się jednak nad tym, jak wyciągnąć ją z tego dołka.

Obiecał, że przyjdzie kolejnego dnia.

Niestety nie zdążył.

28 kwietnia 1982 roku kobieta już nie żyła.

Jej ciało znalazła przyjaciółka.

To ona powiadomiła odpowiednie służby.

Później twierdziła, że ród popełniła samobójstwo.

Że w ostatnich dniach życia była w ciepskim stanie psychicznym.

Nie mogła pogodzić się z chorobą partnera.

Fakt, że musiały zamknąć swoją restaurację, tylko pogorszył całą sytuację.

Przeprowadzono sekcję zwłok, żeby ustalić prawdziwą przyczynę śmierci.

Według raportu z autopsji dnatka nie miała żadnych obrażeń zewnętrznych czy ran.

Natomiast ciekawych informacji dostarczyły badania toksykologiczne.

W jej organizmie odnotowano wysokie stężenie różnych substancji.

M.in. kodeiny i paracetamolu.

Taka ich ilość zdecydowanie świadczyła o celowym przedawkowaniu.

Mogła sama zażyć te substancje lub ktoś mógł podać je bez jej wiedzy.

Ale nie było możliwości rozstrzygnięcia tej kwestii.

Dzieci kobiety obstawały przy tej drugiej opcji.

Uważały, że na pewno nie sięgnęłaby po kodeinę,

czyli silny lek opioidowy o działaniu przeciwbulowym.

Nie z własnej woli.

Nawet będąc w ciepskim stanie psychicznym.

A żaden lekarz w ostatnim czasie jej tego nie przepisał.

Myśleli, że dziwne zachowanie ród oraz nagła śmierć

wynikały z ingerencji osób trzecich, a konkretnie jednej osoby.

Tej, która podsuwała jej do ręki drinki.

Uważali, że w szklance oprócz alkoholu

kryły się substancje, które doprowadziły do tragedii.

Ich zaufanie do przyjaciółki matki zniknęło.

Z przerażeniem odkryli, że kobieta zagarnęła

wszystkie kosztowności należące do zmarłej.

61-latka nie sporządziła testamentu,

ale podobno ust nie przekazała, że po jej śmierci

wszystko przypadnie znajomej.

Oni jednak nigdy tego nie usłyszeli.

Nie mogli uwierzyć, że nie pozostawiłaby niczego swoim dzieciom.

Everson Gilmaw również przez większość życia

patrzył z optymizmem w przyszłość.

Był ponad 70-letnim wdowcem.

Jego żona zmarła przed kilkoma laty.

Mieszkał sam i najzwyczajniej w świecie

brakowało mu towarzystwa.

Kogoś z kim mógłby porozmawiać,

z kim mógłby zasypiać i budzić się w jednym łóżku.

Marzył by jeszcze raz się zakochać i wziąć ślub.

Nie chciał przeżyć starości w pojedynkę.

Mieszkał w przyczepie kempingowej.

Lubił tworzyć rzeźby z drewna czy obrabiać zwierzęcą skórę.

Ale żadna z tych czynności nie wypełniła pustki w jego sercu.

Dlatego zaczął korespondować z kobietami

odsiadującymi wyroki w więzieniach.

Wierzył, że każdy zasługuje na drugą szansę,

nawet przestępcy.

Szczególna więź połączyła go z pewną osadzoną z Kalifornii.

Starszą Panią, która w przeszłości popełniła kilka błędów.

Kradła.

Ale nie chciała już wrócić na kryminalną ścieżkę,

tylko zacząć wszystko od nowa.

W swoich listach zapewniała go, że pragnie dokładnie tego co on.

Spokoju na stare lata lub przy boku ukochanej osoby.

To ukochaną osobą miał być właśnie Everson.

Mężczyzna oznajmił swoje rodzinie, że weźmie ślub z tą kobietą.

Bliscy uznali, że pewnie żartuje.

Nie sądzili, że naprawdę poślubił z Kazaną,

której nawet nie widział na oczy.

W wrześniu 1985 roku mężczyzna udał się do Sacramento w Kalifornii.

Tam mieszkała jego ukochana.

To była spora rezydencja, która liczyła aż 16 pokoi.

Wprowadził się do niej.

Rodzinie obiecał, że będzie się do nich odzywać co jakiś czas.

Jednak słowa nie dotrzymał.

Zaniepokojona siostra Emeryta powiadomiła policję.

Znała adres, pod którym zamieszkał.

Funkcjonariusze wybrali się na miejsce i zastali tam Eversona.

Całego i zdrowego.

Nic mu się nie stało, po prostu nie miał ochoty rozmawiać z bliskimi.

Później skontaktował się z nimi.

Był zdenerwowany, że jego zdaniem chcieli go kontrolować.

Siostra postanowiła spełnić jego prośbę i przez jakiś czas nie dzwoniła ani nie pisała.

Po jakimś czasie otrzymał list od narzeczonej brata.

Kilka dni później pojawił się kolejny.

Była osadzona zapewniała, że z mężczyzną wszystko w porządku.

W dalszym ciągu nie miał ochoty rozmawiać z rodziną.

Natomiast dobrze czuł się w nowym domu.

Zbliżał się dzień ich ślubu.

Jednak drugiego listopada 1985 roku, czyli krótko przed wyznaczoną datą, siostra otrzymała wiadomość telegraficzną.

Tym razem od 77 latka.

Napisał, że nie będzie żadnego małżeństwa.

Chciał odejść od narzeczonej.

Nie podał konkretnego powodu rozwstania.

Na końcu dodał, że chce pojechać na południe kraju.

Po tej wiadomości nastąpiła długa cisza.

Emeryt nie dawał znaku życia.

Rodzina martwiła się.

Jednak nie mieli pojęcia, gdzie wtedy przebywał.

Zatem nie mogli się z nim skontaktować.

Nagle w kwietniu 1986 roku dostali pocztówkę.

Nadawczynią była niejaka Irene, nowa dziewczyna seniora.

Streści wiadomości wynikało, że poznali się w trakcie wycieczki i zostali parą.

Mieszkali razem.

Od czasu do czasu podróżowali i chodzili do kościoła w każdą niedzielę.

Kobieta poinformowała rodzinę mężczyzny, że trzy miesiące wcześniej przeszedł on niewielki udar.

Na szczęście nie odcisnęło to wielkiego piętna na jego zdrowiu.

Tak przynajmniej przekonywała partnerka.

Siostra nie wiedziała, co o tym sądzić.

Nie do końca uwierzyła w te słowa.

Udar to jednak nie przelewki.

Martwiła się o brata, ale nie wiedziała, co powinna zrobić.

Everson był w końcu dorosły.

Mógł użyć tak, jak chciał.

A ona musiała zaakceptować jego decyzję, nawet jeśli jej się nie podobały.

Trochę dziwiło ją, że przez tyle miesięcy ani razu nie zadzwonił.

Zamiast tego wysyłał pocztówkę za pośrednictwem swojej partnerki.

Podobnie jak w przypadku wcześniejszej kobiety, siostra odniosła wrażenie,

że cała ta korespondencja była do siebie podobna.

Zupełnie jakby napisała ją jedna i ta sama osoba.

Ale z poprzednią narzeczoną przecież się rozstał.

W latach osiemdziesiątych w Sacramento seniorom przytrafiały się dziwne rzeczy.

O czym świadczą nie tylko przypadki Ruth i Everson.

W drugiej połowie tamtej dekady doszło do kolejnych tajemniczych zaginięć.

Nie wszystkie z nich zostały zgłoszone na policję.

Te osoby nie zawsze miały kontakt z rodziną.

Bywało, że nikt nie martwił się ich nieobecnością.

Zaczęło się od 78-letniej Betty Palmer.

Była schorowaną i samotną starszą panią.

Zmagała się także z różnymi problemami psychicznymi.

Często skarżyło się na bulbiodra.

Zaledwie rok wcześniej odniosła dość poważną kontuzję.

Od tego czasu praktycznie codziennie zażywała leki przeciwbulowe.

Ostatni raz widziano ją 19 sierpnia 1986 roku.

Tego dnia wybrała się na wizytę do lekarza.

Ale nigdy z niej nie wróciła.

Tak twierdzili lokatorzy mieszkające w tej samej posiadłości.

Niewiele o kobiecie wiadomo.

Czy miała jakichś bliskich?

Kogoś, kto przejęł się jej zniknięciem i być może je zgłosił?

Można się jedynie domyśleć, że nie.

Jednak już po jej zaginięciu w ośrodku opieki społecznej

odbierano przeznaczone dla niej środki.

Podpis z jej imieniem i nazwistiem

znalazł się również na kilku nowych wnioskach o zapomogi.

Ale żaden z urzędników nie wiedział,

że Betty nie mieszkała pod znanym im adresem.

Nikogo o tym fakcie nie poinformowała.

Z problemami zdrowotnymi zmagała się również

78-letnia Lyona Carpenter.

Od wielu lat była uzależniona od alkoholu.

Nastawę przejmowała szereg różnych lekarstw na dolegliwości,

które często spotykają osoby w jej wieku.

Po niektóre medykamenty sięgała bez wiedzy lekarza.

Stały się one kolejnym źródłem jej uzależnienia.

W 1986 roku często trafiała do szpitala.

Przyczyną tych przyjęć było prawdopodobnie

przedawkowanie różnych tabletek.

Ale od lutego 1987 roku przestało się tam pojawiać.

Słuch o niej zaginął.

Jednak w tym czasie ktoś dalej pobierał jej pieniądze.

Podobnie jak w przypadku Betty.

Od alkoholu nie stronił również James Gallop.

Miał 62 lata i guzamuzgu,

choć zdaniem lekarzy nieoperacyjnego mimo wszystko niezłośliwego.

A to oznaczało, że przed mężczyzną stała perspektywa długiej

i spokojnej starości, gdyby tylko przestał pić.

Jakiś czas później pojawiło się ryzyko,

że jego nowotwór mógł być jednak złośliwy.

On kolok chciał przeprowadzić szereg badań pod tym kątem.

Ale w wyznaczonym dniu pacjent nie zjawił się na umówionej wizycie.

Lekarz próbował skontaktować się z gospodynią domową,

w którym mieszkał skorowany mężczyzna.

Okazało się wówczas, że ten niespodziewanie wyjechał.

Kobieta nie miała pojęcia, gdzie.

Powiedziała, że zniknął nagle w środku nocy.

Informacja o jego zniknięciu dotarła do opieki społecznej.

Pracownicy jednak nie podejrzewaliby stało mu się coś złego.

Znali go niezbyt ciekawą przeszłość.

Uwierzyli, że naprawdę mógł opuścić dom

i zaszyć się gdzieś indziej.

W swojej pracy na co dzień spotykali się z takimi przypadkami.

Ze smutkiem akceptowali, że nie każdy chciał przyjąć od nich pomoc.

Później pojawiła się plotka wśród sąsiadów,

że James zmarł w wyniku choroby.

Według tej pogłoski nie miał rodziny,

więc kwestia pogrzebu spoczęła na gospodyni domowej.

A ta postanowiła, że jego zwłoki zostaną skremowane.

Jednak nigdzie takiej informacji nie zgłosiła.

Vera Faye Martin zniknęła jesienią 1987 roku.

Nie wiadomo kiedy dokładnie.

Jej dzieci od dawna z nią nie mieszkały.

Czasem tylko rozmawiała z nimi przez telefon.

Choć zmagała się z poważnymi problemami,

takimi jak chociażby alkoholizm,

to pamiętała o ich urodzinach.

I zawsze dzwoniła z życzeniami.

Ale przez cały październik i listopad

nie odezwało się do nich ani razu.

Nie wiemy, czy w tym czasie sami próbowali się z nią skontaktować.

Ani czy zgłosili jej zaginięcie na policję.

Lecz gdyby zapytali lokatorów Wery co u kobiety,

oni nie potrafili by odpowiedzieć na to pytanie.

W końcu dawno jej nie widzieli

i nie mieli pojęcia gdzie mogłaby przebywać.

Gdyby wykazali większe zainteresowanie własną matką,

może wtedy bardziej by się zaniepokoili.

Kolejną zaginioną osobą była Doroty Miller.

65-letnia alkoholiczka.

W przeszłości cierpiała na depresję.

Miała za sobą kilka prób samobójczych.

Nie ufała praktycznie nikomu.

Osoby, które ją poznały, określały ją mianem paranoiczki.

W październiku 1987 roku zachorowała.

Znalazła się potopieką gynekologa.

Jednak nie zjawiła się na jednej z wizyt.

Kobieta, u której mieszkała,

powiedziała, że Doroty i trafiła na odwyk.

Pomimo upływającego czasu

wsiąż jednak nie wracała do swojego domu.

Dopiero później okazało się, że tak naprawdę

nigdy tam nie trafiła.

Ben też dużo pił.

Dodatkowo w wyniku wypadku sprzed lat

był częściowo niepełnosprawny ruchowo.

Poruszał się przy pomocy laski.

Czy jakiś czas wizyty składał mu brat,

który martwił się o niego.

Ostatni raz widzieli się w kwietniu 1988 roku.

Później Ben wyjechał do innego miasta.

Tak przynajmniej twierdziła kobieta,

u której mieszkał.

Wojcicielka domu nie chciała już przebywać z nim pod jednym dachem.

Skarżyła się, że ciągle pił i wprowadzał swoim zachowaniem zamęt.

Nie stosował się do wyznaczanych przez nią zasad.

Miała dość i dlatego kazała mu się wynieść.

Alvaro Montoya znany był wszystkim jako Bert.

Pochodził z Kostaryki.

Do USA przyjechał z rodziną jako nastolatek.

Już od wczesnego dzieciństwa

jego rodzice byli świadomi,

że ich syn odróżnia się od swoich rówieśników.

Stwierdzono u niego niepełnosprawność intelektualną.

W dodatku psychiatrzy wykryli u nastolatka schizofrenię.

Bert miał 16 lat,

kiedy postawiono te diagnoze.

Z biediem czasu jego stan zdrowia się pogarszał.

Halucenacje, paranoja, brak zaufania do ludzi.

Minęło jednak całe lata, zanim rodzina podjęła w końcu decyzję,

że trzeba mu jakoś pomóc.

Umieszczono go w szpitalu psychiatrycznym.

W trakcie kilkutygodniowego pobytu

poddany został terapii elektrostrząsowej.

Nie przyniosła ona oczekiwanych rezultatów.

Bert skarżył się na jej bolesność

i upokorzenie temu towarzyszące.

Po wypisaniu ze szpitala

postanowił wyprowadzić się z domu rodzinnego.

Był już dorosłym mężczyzną.

Miał ponad 30 lat.

Bał się, że jeśli zostanie

matka znowu wyśle go na leczenie.

Zanic w świecie nie chciał doświadczyć

kolejnych elektrostrząsów.

W latach 70. i 80.

mieszkał w różnych ośrodkach w Kalifornii.

Głównie w noclegowniach dla bezdomnych.

W końcu schronienie znalazło w placówce dla osób

uzależnionych od alkoholu.

Choć sam nie miał problemu z pijem,

to czuł się tam dobrze.

Niczym w domu.

W 1988 roku na jego drodze

pojawiła się pracownica socjalna,

która chciała mu pomóc.

Choć Bertowi odpowiadało

mieszkanie wśród uzależnionych,

nie mógł żyć w ten sposób.

Często chodził brudny,

nie zawsze pamiętałby wziąć leki,

a bez nich objawy choroby się nasilały.

Potrzebował prawdziwego domu,

a także kogoś, kto mógłby

się nim zaopiekować.

Nie chciał wrócić do rodziny,

więc pracownica socjalna

zaczęła szukać mu innego lokum.

W końcu trafiła na idealne

dla niego miejsce.

Było to coś w rodzaju domu opieki.

Duża posiadłość

prowadzona przez starszą i bogatą kobietę.

Okoje oferowało osobom

w potrzebie, schorowanym,

bezdomnym, samotnym czy starszym.

Gotowała dla nich prała,

pilnowała czy biorą leki itd.

Pracownicy socjalni

często kierowali do niej potrzebujących.

Wcześniej do jej domu

trafiła Betty, później Leona,

James i Vera.

Następnie przyszła kolej

na Dorothy i Bena.

I tak rozpoczął się nowy rozdział

w życiu Berta.

52-letnie wówczas mężczyzna

w końcu miał swój własny pokój

i czyste ubrania.

Zeznań pracownicy socjalnej wynika,

że przyjmował również regularnie

leki, co w jego przypadku

było czymś zupełnie nowym.

Od kiedy tylko zaczął je brać,

wcześniej w ogóle o to nie dbał.

Nawet, że wcale mu nie pomagały,

dlatego często pomijał dawki,

co skutkowało znacznym pogorszeniem.

Po wielu latach pojawiła się widoczna poprawa.

W nowym domu

właścicielka powierzyła mu też pewne obowiązki

do wykonania.

Czasami musiał coś naprawić lub komuś pomóc.

Oczywiście na miarę jego możliwości.

Chodziło o to, żeby czymś

konstruktywnym wypełnić mu

sporo ilość wolnego czasu.

No i żeby czuł się potrzebny.

To wpłynęło pozytywnie na jego samopoczucie.

Jednak kilka tygodni później

mężczyzna zjawił się w centrum odwykowym.

Chciał ponownie w nim zamieszkać.

Pracownica socjalna zaczęła dociekać,

dlaczego nagle zmienił zdanie.

Przecież w nowym domu czuł się świetnie,

ale teraz było widać,

że targały nim pewne obawy.

Z trudem wydusiła z niego

konkretne informacje.

Z uwagi na jego chorobę

i ograniczenie umysłowe.

Unikowanie swoich potrzeb i trosk

sprawiało mu wiele problemów.

W końcu okazało się, że

chodziło o leki.

Włościcielka przytułku bacznie pilnowała

tego, by jej podopieczni

przyjmowali wszystkie przepisane tabletki.

A jemu z czasem to zaczęło

przeszkadzać. Nie chciał ich brać.

Więc stwierdził, że nie chce

również tam mieszkać. Mimo to

pracownica socjalna miała

wrażenie, że mogło chodzić o coś

jeszcze. Tyle, że Bert

więcej nie powiedział.

Ostatecznie wrócił do tamtego domu.

W sierpniu opieka społeczna

postanowiła sprawdzić telefonicznie

co u niego. Wtedy okazało się,

że Bert wyjechał

na jakiś czas do Meksyku.

Według słów

właścicielki, w tym kraju mieszkała

jej rodzina, która się nim

zaopiekowała. Chciała

mężczyźnie sprawić krótkie wakacje,

będące dla niego oderwaniem od szarej

rzeczywistości, tyle, że

Bert nie poinformował o tym pracownicy

socjalnej. Gdyby

nie zadzwoniła, nie miałaby pojęcia

o tym, gdzie przebywał jej podopieczne.

52-latek miał niebawem wrócić.

Urzędniczka dzwoniła co jakiś czas.

Za każdym razem słyszała, że

Bert wciąż przebywał za granicą.

Podobno jego pobyt

przedłużył się z inicjatywy gospodarzy.

Tak minął sierpień

i wrzesień 1988

roku. Niepokój kobiety wzrastał.

Poprosiła o kontakt

do mieszkających w Meksyku krewnych

właścicielki. Chciała porozmawiać

zarówno z nimi, jak i z Bertem.

Zamierzała upewnić się,

że wszystko było u niego w porządku.

Pomimo obietnic

nie dostała żadnego numeru, telefonu

czy adresu. Jakiś czas później

do opieki społecznej,

zadzwonił niejaki Michael Obergon.

Przedstawił się jako szwadier

52-latka. Jednocześnie

zapewnił, że odebrał go z Meksyku

i zawiózł do Sacramento.

Jednak po rozmowie z

właścicielką postanowił zabrać go

na jakiś czas do swojego domu WIUT-a.

Pracownica socjalna

znowu poprosiła o przekazanie słuchawki

jej podopiecznemu. Niestety

nie doczekała się tego.

Szwadier ciągle znajdował jakieś

nowe wymówki. W trakcie jednej z takich

rozmów pomylił swoje

nazwisko. Jednak natychmiast

zdał sobie sprawę z tej wpadki.

Podrazu poprawił się, używając

nazwiska Obergon.

Kobiecie, która odebrała telefon,

to wydawało się nie tylko dziwne, ale i

podejrzane. Zaczęła się wtedy

zastanawiać, czy można

się aż tak pomylić, żeby

przedstawić się zupełnie innym

nazwistiem. Czas bardziej się martwiła.

Miała przeczucie, że

52-latka spotkało

coś złego, zwłaszcza, że

od innego lokatora usłyszała

niepokojące doniesienia.

O tym, że mieszkańcy domu

zaobserwowali wiele dziwnych

sytuacji. Na przykład to, że

krótko po tajemniczym wyjeździe Berta

z domu zniknęły wszystkie jego

rzeczy. Zupełnie jakby miał

już nigdy nie wrócić.

Jeden z lokatorów opowiedział

o tym pracownicy opieki społecznej.

Martwiło go również, że

właścicielka domu dużo czasu

spędzała w ogrodzie z tyłu domu.

Często wynajmowała kogoś do

kopania dołów, m.in.

z kazańców. Nie chciałaby

inni tam zaglądali. Tak

jakby coś w tym ogrodzie ukrywała.

Pracownica socjalna była

zaniepokojona tymi doniesieniami.

Dlatego w październiku

1988

roku zgłosiła zaglinięcie

Berta.

Policja przyjęła

zgłoszenie. Jeszcze tego samego

dnia jeden z funkcjonariuszy

pojechał do tego domu.

Na miejscu okazało się, że

jego właścicielką była Dorofia

Puente. Nikt nie wiedział ile

dokładnie lat miała ta kobieta.

Ale podejrzewano, że jest po 70.

Wyglądała jak staruszka

miała kręcone siwe włosy,

pomarszczoną skórę i ogromne

okulary na nosie. Ubierała się

jak typowa starsza pani, którą stać

na drogie żakiety, sukienki

i biżuterię. Nalegałaby

praktycznie każdy nazywał ją babcią.

Swoją działalność

założyła na przełomie 1985

i 1986 roku.

Okoliczni mieszkańcy dobrze ją znali.

Większości uważali ją za kobietę

o złotym sercu, która poświęcała

się dla innych. Dodatkowo

okazywało szczególne wsparcie

dla społeczności meksykańskiej.

Zresztą sama twierdziła, że jest

latynowską. Wspierała

zbiórki pieniędzy i zachęcała innych

do tego. Współpracowała również

z organizacjami kościelnymi.

Przybyły pod jej adres policjant

porozmawiał z nią.

Kobieta zeznała, że mężczyzna kilka tygodni

spędził u jej bliskich w Meksyku.

Stamtąd odebrał go jego szwadier.

Następnie razem przyjechali

na chwilę do jej domu. Nie chciałaby

podopieczne wyjeżdżał do innego stanu.

Ale członek

jego rodziny przekonał ją, że to

dobry pomysł. Taką wersję

potwierdzili wszyscy lokatorzy.

Mimo to zdarzyło się coś

nieoczekiwanego. Jeden z nich

pokryjomu dał policjantowi

zawiniętą karteczkę.

Widniało na niej zaledwie kilka słów.

Ona kazała mi

kłamać. Stróż prawa

zrozumiał, że świadek miał na myśli

drofie.

Dlatego postanowił porozmawiać z nim

na neutralnym gruncie. Nie chciał

robić tego w miejscu, w którym ona mogłaby

ich podsłuchiwać. Na szczęście

dyskretnie udało mu się wyprowadzić

świadka w bezpieczne miejsce.

Gdy obaj znaleźli się już

w znacznej odległości od posiadłości

mężczyzna w końcu odważył się

wyznać, o czym wcześniej częściowo

wspomniał już pracownicy socjalnej.

Głównie o tych dziwnych

dołach w ogrodzie. Powiedział

również, że po zniknięciu jednego z

lokatorów w domu pojawił się

pewien odór. Skojarzył mu się

z zapachem śmierci.

16 października

1988 roku policja

nie zjawiła się w tym domu. Tym razem

policjantów było już znacznie

więcej. Mieli przy sobie łopaty.

Zapytali właścicielki, czy

ma ona coś przeciwko, aby sprawdzili jej

ogród. Nie zaprotestowała.

Przestrzeń

za domem była niewielka,

ale na pierwszy rzut oka dość

mocno przez kogoś przekopana.

Śledczy początkowo znaleźli tam

wyłącznie śmieci. Kopali jednak

dalej. Po chwili jeden z nich

wyciągnął z ziemi rzeczy, które

wyglądały jak zniszczone części

garderoby. Kilka minut

później policjant ze zdumieniem

i przerażeniem spojrzał na

odkopane ludzkie kości.

File później odnaleziono pełny

szcielet należący do kobiety.

Dorofia i pozostali mieszkańcy

zostali zabranie na komisariat.

Poddano ich bardziej szczegółowym

przesłuchaniom niż dotychczas.

Później wszystkich wypuszczono.

Płęte uparcie powtarzała,

że nie wie, w jaki sposób kości

znalazły się w ziemi na terenie

jej posiadłości.

Twierdziła przy tym, że nie miało z tym

nic wspólnego. Zasugerowała nawet,

że być może poprzedni właściciel

nieruchomości ukrył je tam jeszcze

zanim ona się tam przeprowadziła.

Nie było żadnych dowodów, które

świadczyłyby o winie kobiety.

Teoretycznie mogło być przecież tak

jak mówiła. Następnego dnia

zabezpieczono ogród

i kontynuowano przeszukiwanie.

Policjenci natknęli się na kolejne

ludździeszczątki. Potem następne

i kolejne.

Wykopano fragmenty ciał należące

do siedmiu różnych osób.

Niektóre były lepiej zachowane, co

świadczyło, że do zgonu mogło dojść

w przeciągu ostatnich tygodni lub miesięcy.

Inne zaś stanowiły

już same sztielety.

W międzyczasie Dorofia zniknęła.

Śledczy pozwoli jej

na chwilę wyjeść z domu.

Miała spotkać się z kimś z rodzin w kawiarni.

Pewnie można się zastanawiać

nad tym, dlaczego tak się stało.

Ale należy pamiętać, że policjanci

tak naprawdę nie mieli żadnych fizycznych

dowodów, które by ją pogrążały.

Nie była aresztowana czy nawet oficjalnie

podejrzana. Nie mogli

jej zatem zakazać opuszczenia posiadłości.

Mimo to, kiedy sprawdzono

miejsce, w którym miała przebywać, nie było jej tam.

Rozpoczęto poszukiwanie.

Natrafienie na kolejne z włoki

i nagłe zniknięcie właścicielki

posiadłości zmieniły wszystko.

Stała się podejrzaną.

Uciekła, bo prawdopodobnie po raz pierwszy

odczuła strach.

Że wszystko, co udało jej się zbudować

równie jak domek z kart.

Pojawiła się w każdej z przywołanych

wcześniej historii.

Przez lata nosiła różne nazwiska.

Grey, McFall, Johnson,

Montalvo.

Jednak zapamiętano ją głównie

jako Dorofie Puentę.

Zaprzyjaźniła się z ród.

Uwiodła Eversona.

W końcu założyła dom opieki.

To tam trafili Bert i pozostali

seniorze, którzy później zniknęli

w tajemniczych okolicznościach.

Jednak to tylko pewne wycinki

z jej życiorysu.

Dorofia miała znacznie więcej za uszami.

A to zupełnie nie pasowało

do wrażenia, które wywierała na ludziach.

W szczególności na tych nowopoznanych.

Choć chciałaby nazywano ją

babcią, to nie była aż taką

staruszką, za jaką się podawała.

Urodziła się w 29.

roku, czyli w latach 80.

była po 50.

Często kobiety odejmują sobie lat.

W jej przypadku było wręcz przeciwnie.

Farbowała włosy na siwo

i stylizowała się tak, by

wyglądać jak staruszka.

Pochodziła z Kalifornii.

Choć ona sama twierdziła, że miała aż

siedemnaścioro rodzeństwa.

Było to kłamstwem. Jednym z wielu

w jej życiu. W rzeczywistości

przyszło na światek o szóste z siedmiorga

Czuła potrzeby, by ubarwiać swoje życie

nawet w tak prozaicznych

kwestiach jak liczba rodzeństwa.

Dlaczego tak było?

Nad tym pytaniem później dość długo się zastanawialiśmy.

Kluczowe okazało się poznanie jej

burzliwej przeszłości.

Przeszłości, w której było wiele

kłamstw i półprawd.

Jej ojciec walczył na froncie

podczas pierwszej wojny światowej.

Po powrocie do domu

nie był już tym samym człowiekiem.

Zachorował na gruźlicę, depresję

i zespół stresu pourazowego.

Swoim dzieciom powtarzał, że

świat jest okrutny i niesprawiedliwy.

Że nie warto po nim stąpać.

Groził nawet, że weźmie

broń i się zastrzeli na ich oczach.

W domu rzadko kiedy można było

usłyszeć śmiech czy zabawę.

Matka miała wybuchowy charakter.

Często kłciła się z mężem.

Wetykała mu błędy.

Jednocześnie oddalało się od swoich dzieci.

Nie poświęcała zbyt wiele czasu

na ich wychowanie.

Kazała tym starszym opiekować się młodszymi.

W tym czasie sama sięgała

po alkohol.

Drofia od najmłodszych lat pragnęłaby

ktoś zwrócił na nią uwagę.

Dlatego często symulowała różne choroby.

Miała 8 lat, gdy jej

ojciec zmarł na gruźlicę.

Niecały rok później, w wypadku

motocyklowym, straciła matkę.

Wraz z rodzeństwem

trafiła wtedy do sierocinca.

Potem przygarnęli ich dalszy krewni.

Choć byli dziećmi, ich dzieciństwu

się skończyło.

O ile w ogóle kiedyś istniało.

W nowym domu nikt o nich nie dbał.

Opiekunowie wykorzystywali dzieciaki

do wykonywania różnych prac domowych.

W wieku 16 lat

dorofia znalazła pracę jako kelnerka.

Przedstawiała się innym jako

sherry. W tym czasie zaczęła sobie

również dorabiać w znacznie mniej

chwalebny sposób. Świadczyła

usługi seksualne.

Tak poznała kilka lat starszego

grza. Najpierw on został jej klientem.

Później ona jego żonał.

Zamieszkali w niewielkiej

miejscowości w Nawadzie.

Urodziła dwoje dzieci, z czego jedno

było owoce miejsc drady.

Ale nie potrafiła być dla nich dobrą

matką. Dlatego oddało je

do adopcji. W 48

roku małżeństwo dobiegło

końca. Po rozwodzie

wróciła nie tylko do swojej rodzinnej

Kalifornii, ale i do prostytucji.

Wkroczyła na przestępczą ścieżkę

pełną parą.

Zaczęła

kraść książeczki czekowe.

Jednak dość szybko wpadła podczas

próby dokonania płatności za zakupy.

Aresztowano ją i jakiś

czas później skazano.

Otrzymała wyrok roku pozbawienia

wolności. Z czego odsiedziała

tylko 4 miesiące.

Na początku lat 50

ponownie wyszła zamęż.

Drugie małżeństwo przetrwało 14

lat. Ale też nie należało

do szczególnie udanych.

Drofia zaszła kilka razy w ciążę,

ale żadnej z nich nie donosiła.

Nowy małżonek nie był

zadowolony z tego, czym zajmuje się

jego żona. Lecz jej to nie obchodziło.

Wkrótce kobieta

poszerzyła swoją działalność.

Została tak zwaną burdel mamą.

Nakłaniała inne kobiety

do oferowania usług seksualnych.

Z uwagi na to,

że prostytucja była i jest

w większości stanów nielegalna, miała

z tego powodu dość sporo problemów.

Policja uważnie jej się przeglądała.

Pewnego razu funkcjonariusze

przeprowadzili nalot na dom

publiczny, który prowadziła.

Znowu ją aresztowano.

W więzieniu spędziła tym razem 3 miesiące.

Swoje życie

opierała na kłamstwach.

Często wymyślała sobie nowe tożsamości.

Podawała fałszywe nazwiska i życiorysy.

Niczym Kameleon.

Zmieniała nawet swoją wiarę.

Jednym mówiła, że jest muzułmanką.

Innym, że goroliwą katoliczką.

Zmyślała także choroby

by wzbudzić współczucie

i wyciągnąć od innych pieniądze.

Udawała, że miała raka.

Potrafiła kłamać jak mało kto.

Wiedziała jak przedstawić swoją historię,

by brzmiała wiarygodnie.

Przez lata radziła sobie z tym świetnie.

Kiedy w 1966 roku

rozwiodła się z drugim mężem

szybko znalazła trzeciego.

Myślała, że jeśli po ślubi

znacznie młdszego od siebie mężczyznę

wyjdzie to je na dobre.

Nie chciała nikogo, kto będzie ją kontrolować

i narzucać swój styl życia.

Wydawało jej się, że znalazła

odpowiedniego kandydata.

I była święcie przekonana, że

lepiej trafić nie mogła.

No cóż, pomyliła się.

Pan Puente, którego nazwisko

później owiała złą sławą

po czterech latach powiedział dość.

Dziesięć lat później

znowu stanęła na ślubnym kobiercu.

Ale i ten związek nie przetrwał.

Choć zwykle mówi się, że

do trzech razy sztuka

ta kobieta liczyła na to,

że w jej przypadku będzie to do czterech.

Była w błędzie.

Nauczona przykrym doświadczeniem

przyrzekła sobie wtedy, że piątego

razu już nie będzie.

I słowa dotrzymała. Już więcej

nie wzięła z nikim ślubu.

Postanowiła skupić się na czymś

zupełnie innym.

Pozało nie tylko z kolejnego małżeństwa,

ale i z prostytucją

oraz stręczycielstwa.

Na początku lat osiemdziesiątych

zamieszkała w Sacramento.

W liczącej szesnaście pokoi posiadłości

wybudowanej w stylu wiktoriańskim.

Mimo to nie mogła całkowicie

ukryć swojej prawdziwej natury.

W 1982

roku popełniła

kolejne przestępstwo.

Ofiarą padł 74

latek, którego poznała w barze.

Człowska kobieta, wyglądająca

mniej więcej w jego wieku, od razu

wpadła mu w oko. Najpierw wypili

razem kilka drinków.

Później zaprosił ją do siebie.

Będąc już we własnym domu

mężczyzna nagle zaczął

tracić kontakt z rzeczywistością.

Gdy położył się na łóżku,

drofia przystąpiła do akcji.

Wyniosła z jego mieszkania pieniądze

i biżuterię. Zdjęła mu

nawet z palca pierścionek.

On nie miał siły by się bronić

i zaprotestować.

Następnego dnia poszkodowany

zgłosił się na policję, a złodziejkę

złapano. Okazało się, że

drink został doprawiony substancją

odłużającą.

Kobieta zrobiła to szybko i sprawnie,

kiedy nikt nie patrzył. Policja

odkryła, że podobnie postąpiła także

w przypadku kilku seniorek.

Udając pielęgniarkę zdobyła

zaufanie i dostało się do ich domów.

Miała biały fartuch, czepek na głowie

i torbę z medycznym ekwipunkiem.

Podała im leki, po których

straciły przytomność. Wszystko po to,

żeby je okraść.

Kolejny raz trafiła zakratki.

Tym razem na nieco dłużej. W trakcie tej

odsiadki nawiązała znajomość

z Eversonem.

Później wyszła na przedterminowe

zwolnienie. Wróciła do swojego

domu w Sacramento. I wtedy

zrealizowała plan, który wymyśliła

dawno temu.

Posiadłość była duża. Zdecydowanie

zbyt duża, aby mieszkać w niej

samotnie. Założyła więc

coś w rodzaju placówki dla potrzebujących

osób.

Twierdziło, że jest bogatą, starszą panią

bez męża i dzieci, która chciała

posłużyć się w jaki sposób społeczeństwu.

Skłamała przy tym, że ma

wykształcenie pielęgniarstwie

i odpowiednie kompetencje do opieki

nad osobami starszymi

i schorowanymi.

Aby móc prowadzić takie miejsce,

powinno uzyskać specjalne pozwolenie.

Jednak Dorofia nawet

się o to nie postarała.

Zdawała sobie sprawę, że urzędnicy

dokładnie prześwietliliby

jej przeszłość.

Jako skazana, przebywająca na warunkowym

zwolnieniu, nie miała prawa

do prowadzenia placówki o takim

przeznaczeniu. Co jakiś czas odwiedzał

ją kurator.

Dopytywał, z kim mieszkała.

Nie sposób było nie zauważyć, że w jednym

domu przebywało tak wielu lokatorów.

Ale ona wiedziała, jak podejść

urzędników, jak skutecznie

musiało uśpić ich czujność.

Nie wiadomo dokładnie, w jaki sposób

tłumaczyła obecność innych.

Możemy być jednak pewnie, że użyła w tym celu

swojego talentu do kłamania.

Musiało być bardzo wiarygodna, ponieważ

aż przez 3 lata była gospodynią

nielegalnego domu opieki.

Sąsiadom i opiece społecznej

z łatwością wmówiła, że

ma stosowne pozwolenie.

To może wydawać się dziwne, ale

nikt tego nie zweryfikował.

Uważano, że starsza i szanowana kobieta

w glasie średniej nie miała powodów

do oszustw. Poza tym

na pierwszy rzut oka jej działalność

nie budziła żadnych podejrzeń.

Nikt nie zdawał sobie wtedy sprawę,

że poczciwa staruszka

nie robiła tego z dobroci serca, jak sama

wszystkim wmawiała.

Pod jej opieką znaleźli się ludzie

niezbyt zamożni, którzy z uwagi

na swój status społeczno-ekonomiczny

mogli ubiegać się o różne formy

pomocy społecznej. Często dostawali

za pomogę od państwa.

Nie były to może zbyt wielkie sumy,

ale zapełniając wszystkie wolne

pokoje w domu jej zysk

wzrastał. Po pewnym czasie

zgromadzona przez nią kwota stała się

naprawdę imponująca.

Za pomogi socjalne, czy emerytury

przebywających u niej lokatorów

trafiały bezpośrednio do jej cieszeni.

Wydzielała, co prawda swoim

podopiecznym niewielkie sumy na ich drobne

wydatki, ale zdecydowana większość

otrzymywanych kwot

pozostawała w jej portfelu.

Wydziła, że pokrywało to koszty ich utrzymania.

W niektórych przypadkach

środki trafiały bezpośrednio w ręce

lokatorów, ale ona i tak potrafiła

znaleźć sposób, aby je przechwycić.

Jednak nie każdy dał się

zwieść tej staruszce. Niektórzy

wyczuwali, że coś było z nią nie tak.

Jedna z mieszkanek

domu poskarżyła się o piece społecznej.

W liście napisała, że opiekunka

kradła jej pieniądze.

Wspominała również o próbach otrucia.

Nikt jednak nie uwierzył

w tę historię.

Nawet kurato.

Kobieta była uzależniona

od narkotyków i miała kryminalną

przeszłość. Jakiś czas później

aresztowano ją nawet pod

zarzutem zabójstwa. Opowiadała

wtedy, że w tym domu źle się działo.

Lokatorzy podobno

znikali w tajemniczych okolicznościach,

ale stróże prawa nie traktowali jej

jako osoby wiarygodnej,

więc to zignorowano.

Dopiero zgłoszenie zaglięcia jednego z

lokatorów oraz podejrzenia

przekazane policji przez godną

zaufanie pracownicy opieki społecznej

sprawiły, że całą sprawą

zainteresowały się odpowiednie

służby.

Po odnalezieniu kości w ogrodzie

właścicielka domu nagle zniknęła.

Policjanci szukali jej na terenie

całego stanu. Ujęli ją

kilka dni później w motelu

zalec w związku z podejrzeniem

udziału w kilku morderstwach.

W międzyczasie antropolog i lekarz

sądowy ustalili, że do zgonów

doszło na przestrzeni ostatnich

dwóch lat, czyli w czasie,

gdy mieszkała tam do Rofia.

Przesłuchanie świadków

wykazało, że to ona zlecała

wykopanie dołów w ogrodzie.

Takie zadanie powierzyła m.in.

przestępcom wykonującym pracę

społeczne. Dostrzegli oni

nawet wystające z ziemi w innych

miejscach kawałki materiału.

Coś, co przypominało dywan.

Prawdopodobnie zawinięto w niego jedną

z ofiar. Wyczuli też

nieprzyjemny zapach przypominający

odur rozkładu.

Powiedzieli o tym do Rofii.

Ale ona odwróciła kota ogonem.

Znalazła jakąś wymówkę,

które była na tyle przekonująca,

że mężczyźni szybko zapomnieli

o tym, co widzieli i czuli.

Uwierzyli tej mile

wyglądającej starszej pani, że

dawna zakopuje w ogrodzie

martwe zwierzęta.

Policja dotarła wkrótce do mężczyzny,

który udawał szwagra Berta.

Zeznał, że do Rofii

poprosiła go, by zadzwonił do opieki

społecznej i opowiedział

historię, która ona sama wymyśliła.

Nie był w żadnym stopniu spokrewniony

z zaginionym.

Nie wiedział nic na temat jego

aktualnego miejsca pobytu.

To wszystko skłaniało do sformułowania

wobec niej zarzutów.

Później gotowy był pełen

raport ze wszystkich przeprowadzonych

autopsji.

Szczątki należały do trzech mężczyzn

i czterech kobiet. Na początku

zidentyfikowano tylko pięć osób.

Berta, Bena, Jamesa,

Dorothy i Vera.

Dwa kobiece ciała przez jakiś czas

pozostały bez tożsamości.

Szczątki jednej z nich znaleziono

niekompletne. Brakowało głowy

czy dłoni. A te części są

przecież najważniejsze dla identyfikacji.

Do dziś nie udało nam się ustalić

gdzie sprawca je ukrył.

W końcu śledczy dowiedzieli się

kim były te kobiety.

Udało się to odkryć dzięki zeznaniom

lokatorów. Również mieszkały tam

przez pewien czas i nagle przepadły.

Nigdy już nie wróciły.

Funkcjonariusze przeczuwali, że to

właśnie one zostały pogrzebane

w ogrodzie. Dalsze badanie

ostatecznie potwierdziły te przypuszczenia.

W organizmach całej siódemki

odnaleziono duże stężenie leków

przepisywanych starszym osobom.

Były to różne substancje.

Jednak według badań toksykologicznych

u każdego odnotowano obecność

flura zepamu,

czyli silnego środka psychotropowego

stosowanego w leczeniu bezsędności.

Sprawczyni podtrówała ich

tymletiem przez jakiś czas,

co ostatecznie doprowadziło do śmierci.

Każdą z tych osób coś łączyło.

Zmagały się z podobnymi problemami.

Byli to ludzie schorowani,

uzależnieni

i nierzadko samotni.

Niektórzy mogli liczyć na niewielkie wsparcie

rodzina, ale część z nich nie miała

nikogo.

Ale najważniejszym wspólnym mianownikiem

okazało się ich miejsce zamieszkania.

Choć nie wszyscy mieli okazję się poznać,

to żyli pod tym samym adresem

w ostatnich miesiącach

przed zniknięciami.

Gdy media obiegła wiadomość o ogrodzie

pełnym kości, policjan z innego

komisariatu skontaktował się

z funkcjonariuszami Sacramento.

Opowiedział o niezidentyfikowanym

mężczyźnie, którego rybacy

znaleźli martwego na początku

1986 roku.

Ciało najpierw włożono do plastikowego

worka, a następnie do drewnianej

skrzyni.

Poszucono je na odludziu w

pobliżu rzeki. Tamtejsza policja

uważała, że sprawy mogły być w jaki

sposób powiązane.

W chwili ich znalezienia z Włoki

były już w zaawansowanym stopniu

rozkładu.

Znalazł na nich śladów przemocy

żadnych obrażeń wewnętrznych

czy zewnętrznych.

Początkowo nie udało się określić

przyczyny śmierci, ani tożsamości

ofiary. Nie przeprowadzono

również badań toksykologicznych.

Zmarły stał się John M.

Doeł, ponieważ w taki sposób nazywa się

w Stanach Wszystkich Martwych

Niezidentyfikowanych Mężczyzn.

Wiadomo było jedynie, że był to ktoś

starszy, prawdopodobnie

70. Jednak

dwa lata później pojawiła się nadzieja

na rozwiązanie zagadki. Udało się

odkryć, że ofiara z drewnianej

skrzyni to Everson.

Jego ostatnim znanym miejscem zamieszkania

był dom Dorofii.

Ten wątek został zrelacjonowany

przez śledczego w produkcji Netflixa

pod tytułem Koszmarny Lokator.

Pierwszy odcinek jest w całości

poświęconych historii Dorofii

i dokonanych przez nią zbrodni.

Dowiadujemy się tam również, że

policja dotarła do kluczowego

świadka. Pewien mężczyzna

potwierdził, że pod koniec 85.

roku nie tylko wykonał

na zlecenie tej kobiety drewnianą

skrzynię, ale także pomógł

przetransportować ją na drzekę.

Za swoją usługę otrzymał zarówno pieniądze

jak i samochód ofiary.

W końcu połączono wszystkie kropki.

Rodzina Ruth już w

82. roku podejrzewała do Dorofii.

Udała się wówczas do prokuratury

i chciałaby ktoś bliżej przyjrzał

się tej sprawie. Wtedy jednak

nikt nie chciał ich słuchać.

Nie zainteresowano się tym wątkiem.

Bliscy zaglinionej byli rozczarowani.

Nie pocieszyło ich nawet to,

że przestępczyni trafiło do więzienia

za zupełnie inne przestępstwo.

Dopiero 6 lat później

pojawiło się kolejna szansa na wyjaśnienie

tej zagadkowej śmierci.

Zwłaszcza, że raport z sekcji

z Włok Ruth wyraźnie wskazywał

na obecność w jej organizmie

tych samych leków, które wykryto

u pozostałych ofiar z ogródka.

I w ten sposób początkowo 7

zarzutów zabójstw

ostatecznie zmieniono na 9.

Wszystkie te zbrodnie

zostały popełnione w latach 82-88.

Zabójczyni znała swoje ofiary.

Każdej z nich odebrała życie

w podobny sposób.

Wykorzystała w tym celu metodę, którą

posługiwała się już wcześniej,

po podaniu silnych leków obezwładniających

okradała osoby, które jej zaufały.

Tyle, że pewnego dnia

postanowiła pójść o krok dalej.

Rozłożyła ten proces

w czasie i dodała do niego nowy

makabryczny element

odebranie komuś życie.

Groziła jej kara śmierci.

Nigdy nie przyznała się do winy.

Choć nie potrafiła racjonalnie

wytłumaczyć, dlaczego szczątki znalazły się

w ogrodzie, ale uparcie

twierdziła, że nie miała z tym nic wspólnego.

W trakcie śledztwa wyszło również na jaw,

że po zagnięciu każdej z ofiar

jeszcze przez jakiś czas

pobierała ich pieniądze, które przechodziły

z opieki społecznej.

W jej prywatnych rzeczach znaleźł

dowód osobisty jednej zabitych kobiet.

Wykorzystywało go, a zdjęcie

ofiary wymieniła na własne.

Ona same nie miała żadnego majątku.

Wszystko, co miała, pochodziło od osób,

które skrzywdziła. Kiedy niektórzy zaczęli

upominać się o swoje lub ją

irytowali, pozbywała się ich.

W ten sposób

pozyskała ponad 70 tysięcy

dolarów, a osoby, które

straciły życie, najczęściej znajdowały

się na marginesie społeczeństwa.

Byli chorzy całkowicie bezbrodni.

Mało kto się nimi interesował.

Przez lata uchodziło jej to na

sucho. Myślała, że

popełnia zbrodnie doskonałe.

Gdyby nie interwencja

opieki społecznej w sprawie Berta,

prawda być może nigdy nie

ujrzałaby światła dziennego.

Ewentualnie stałoby się to znacznie później,

a zwłok w ogrodzie

poczciwej staruszki byłoby więcej.

Na tle wszystkich jej ofiar szczególnie

wyróżniały się dwie osoby.

Ruth i Everson. Ona miała kochającą

rodzina. On czuł się

samotny i szukał miłości.

Posiadali pewne oszczędności, na które

do Rofia się skusiła. Jednak

w końcu zaczęli jej zawadzać.

Dlatego zginęli.

Jej proces ruszył dopiero w lutym

roku 3 roku. Przeprowadzenie

sekcji zwłok, odkrycie tożsamości

ofiar, przesłuchanie świadków

i poskładanie wszystkich elementów

tej maka brycznej historii

zajęło organom ścigania dużo

czasu. Dowody ją obciążały,

ale nie było pewności,

czy zostanie uznana winną wszystkich

zarzutów. Wydawało się,

że najmocniejsze argumenty dotyczą trzech

spraw. Ruth, Eversona

i Berta. Były one najlepiej

udokumentowane. Jednak

te przysięgli ocenili to inaczej.

Doszli do wniosku, że można

zarzucić jej tylko morderstwa

Bena, Leony oraz Dorothy.

Sąd postanowił nie skazywać jej

na karę śmierci. Zamiast

tego wymierzył jej do żywocie

bez możliwości przedterminowego

zwolnienia. Choć od niektórych

zarzutów ją uniewinniono,

to prokuratura i policjanci

uznali, że i tak zapadł

słuszny wyrok. Surowy, a jednocześnie

sprawiedliwy.

Znaczał, że morder czyni już nigdy

nie wyjdzie na wolność. I nie wyszła.

Zmarła w 2011

roku, kiedy faktycznie była już

staruszką, którą wcześniej tylko udawała.

W chwili śmierci

miała 82 lata.

Tak jak to często dzieje się

w przypadku staryjnych zabójców,

Dorothya otrzymała medialny pseudonim.

Nazywano ją

gospodynią domu śmierci.

A posiadłość, w której doszło do tych

mordów przez lata stanowiła

atrakcję turystyczną.

Odwiedzali ją ludzie z całego świata.

Jakiś czas temu dom kupił pewien

amerykański fan

coraz popularniejszego na całym

świecie gatunku True Crime.

Przyznął od później w jednym z wywiadów,

że to właśnie mroczna historia

tego miejsca sprawiła, że

postanowił tam zamieszkać.

Wydana w Nowym Jorku w 1990

roku przez wydawnictwo

Night's Bridge.

Książka Wiljama Piłuda pod tytułem

The Bone Garden.

Wydana w Nowym Jorku w 1994

roku przez wydawnictwo

Pocket Books.

Postanowienie o odrzuceniu petycji

Dorothyi Puente.

Puente Contra Mitchell.

Wydane 10 marca 2006

Serial dokumentalny koszmarny

lokator z 2022

odcinek pierwszy pod tytułem

Move Me Babciu.

Dostępny na platformie Netflix.

Machine-generated transcript that may contain inaccuracies.

[reklama] Skorzystaj z kodu promocyjnego MARCIN10 i zamów pierwszą dietę z 10% rabatem https://dietyodbrokula.pl/.

OPIS ODCINKA: W październiku 1988 roku policja w kalifornijskim Sacramento przyjęła zgłoszenie o zaginięciu 52-letniego Berta Montoyi. Mężczyzna od kilku miesięcy mieszkał w prywatnym domu opieki prowadzonym przez znaną i lubianą seniorkę. Przez przypadek odkryto, że na przestrzeni lat w tym miejscu doszło do wstrząsających czynów.